piątek, 1 marca 2013

Szanghaj: impreza, europejskie jedzenie i zakupy, zakupy, zakupy...

Marika: Kilka dni w Szanghaju uświadomiło mi, że jeśli zakupy, to tylko tutaj. W zasadzie można dostać tu wszystko w każdym przekroju cenowym i w każdej jakości. Co chwila można usłyszeć: One more t-shirt? One more watch? Prada special for you! Which one do you like? Louis Vuitton? Maybe some pants? What is your last price?! Targowanie się jest mile widziane, z reguły od ceny początkowej udawało mi się zbić od minimum 50% do nawet 81% (w tym przypadku pan, który sprzedał mi zegarek, był bardzo mocno niepocieszony i zły na siebie; jego bulwers był tak duży, że nawet mi go nie zapakował :-P ).

Dopiero tutaj zatęskniliśmy za europejskim jedzeniem.  Stołowaliśmy się z reguły w restauracji gdzie królowała kuchnia włoska.
Pogoda zbytnio nam nie dopisała i zrezygnowaliśmy z wypadu do chińskiej Wenecji. Ponad to od powrotu z Datong dokuczają nam kontuzje. U mnie kolano (wujek Google mówi, że mam nadwyrężone więzadła w stawie kolanowym). Kasi lewej stopie i mojej prawej doskwiera promieniujący ból od dużego palca w stronę kostki. Po wspólnych obradach i kilku wycieczkach do apteki (najpierw jakiś żel rozgrzewający na stawy, potem ketonal w żelu, a w końcu silne tabletki, które zaczęły działać) jest dużo lepiej, ale póki co wycieczki rowerowej nie ma w planach. Postanowiliśmy  oszczędzić nogi i zwolniliśmy tempo zwiedzania. Odwiedziliśmy muzeum szanghajskie oraz Urbanistyki i Planowania. Te drugie, zdecydowanie ciekawsze, a moim zdaniem najlepsze muzeum w jakim byłam. Makieta Szanghaju zrobiona z chirurgiczną prezycją, oświetlona w 3 porach dnia i nocy zapierała dech.

Pomimo niedyspozycji udało się nam wjechać na czwarty budynek świata pod względem wysokości, Shanghai World Financial Center, który ma niespełna pół kilometra. Najwyższy budynek Szanghaju solidnie przebija Jin Mao Tower, który władał Pudongiem. Obok buduje się kolejny drapacz, na dzień dzisiejszy już prawie równy z "otwieraczem".

O "otwieraczu". Tarasy widokowe z niższych pięter moim zdaniem nie mają racji bytu, bo konstrukcja budynku ogranicza widok na rzekę Pu, Bund i Pudong. Zdecydowanie wśród zdobytych przeze mnie wysokościowców wygrywa Burj Khalifa (828 m). W "otwieraczu" z najwyższego tarasu, czyli setnego piętra (Burj Khalifa 124 piętro), widok robi wrażenie, jednak ciężko zrobić dobre zdjęcia, wszystko odbija się w szybie (brak wyjścia na podwórko), a przeźroczysta podłoga to pic na wodę. Prześwitującej powierzchni jest tak mało, że reklamowanie tego to oszustwo, zdecydowanie lepszy przykład szklanej podłogi i wrażenie bycia w powietrzu można odczuć w Willis Tower (wcześniej Sears Tower) w Chicago. Wjechaliśmy na taras około godziny 17 by złapać widok za dnia, przy zachodzie słońca i w nocy. Mieliśmy szczęście, brak chmur i tylko lekki smog unoszący się nad miastem.
Tego też wieczora (środa) zostaliśmy zaproszeni przez Mariolę na imprezę, wraz z jej znajomymi. Ciężko było złapać taxi "na białego". Ostatecznie tylko Mariola machała ręką (jest bardziej chińska niż my) i się udało. Najpierw poszliśmy do baru/disco, gdzie było dobrze nam znane z Portugalii: Ladies Night. Dziewczyny miały drinki i shoty za darmo ;-) Następnie udaliśmy się do nowootwartej dyskoteki Mook. Tam dostaliśmy stolik przy scenie, darmowe napoje i owoce, więc Maciek nie był już pokrzywdzony. Obejrzeliśmy kilka występów tanecznych zespołu zatrudnionego w klubie. Jednak największą atrakcją było WC. W tym chińskim wydaniu wygrała obsługa od podawania papieru i odkręcania wody dla każdej osoby w toalecie (podkreślam, iż krany były na fotokomórkę...)! Chińczycy redukują bezrobocie na każdym kroku, mają nawet ludzi od kierowania ruchem, gdzie i tak wszystkie skrzyżowania mają działającą sygnalizację świetlną.

Czwartek był dniem na ostatnie zakupy, czyli Stare Miasto oraz spacer po Bundzie. Zrobiliśmy pełną trasę z przewodnika, zaczynając od hotelu Pujiang and Astor House Hotel, w którym spali Albert Einstein i Charlie Chaplin, mijaliśmy gmach Banku of China (jedyny budynek na bundzie z chińskim dachem), Hotel Pokój, Komorę Celną oraz Hotel Tung Feng. Spacer był przyjemny lecz wietrzny.

Dziś (piątek) pożegnaliśmy stolicę biznesu i polecieliśmy tajwańskimi liniami Air China do miejscowości Guilin, na południu kraju. Maciek bardzo chciał jechać pociągiem ponad 21 godzin i znowu poczuć ten niezapomniany klimat z wyprawy do Datong, ale uprzedziłam go i bilety na samolot kupiłam jeszcze w Polsce... ufff ;-)

Pakowanie udane. Zmieściliśmy się dosłownie na styk. Mój plecak zyskał ponad 5 kilo dodatkowego obciążenia w postaci zakupów ;-)
Od rana padało, nasza droga na lotnisko: taxi -> metro -> kolej magnetyczna Maglev ;-) Zawiedliśmy się, gdy okazało się, że Maglev jedzie tylko 300km/h, a nie 420 km/h. Szybkość pociągu zależy od pory dnia, mieliśmy po prostu pecha.

Jeszcze będąc w Szanghaju umówiliśmy prywatny transport z lotniska w Guilin do Yangshuo (okolo 80 km autostradą). Nasz kierowca czekał na nas z kartką: MARIKA NO KIDD INN :-) (nazwa hostelu). Był pomocny przy bagażach i uśmiechnięty, w przeciwieństwie do kierowcy z Datong nie wydawał dziwnych odgłosów charczenia, nie palił przez okno, miał zapięte pasy i (Eureka!) używał kierunkowskazów. Przyjechaliśmy do Yangshuo wieczorem, zatrzymaliśmy się tu na 3 noce. Miasteczko w nocy wydaje się urocze, bardzo turystyczne, a otaczające je ostańce górskie nadają temu miejscu klimat. Zjedliśmy kolację "na ulicy", odkryliśmy sieć wspaniałych piekarni gdzie prócz tysiąca francuskich bułek są ciasta rodem od Kryszenia.
Jeszcze planujemy trasę zwiedzania Yangshuo i okolic, ale na pewno nie będziemy się nudzić.

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w poniedziałek rano lub wieczorem pojedziemy autobusem (8 godzin) na granicę w Shenzhen by wjechać do Hong Kongu, gdzie spędzimy ostatnią część naszej wyprawy.

P.S. Zdjęcia w następnym poście, bo piszę z telefonu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz